Ptasia grypa - fakty i mity

Paradoksalnie ci, którym uśpiono i zutylizowano stada nie są w najgorszej sytuacji. Najbardziej cierpią ci z pełnymi kurnikami w strefie.
Nagłe, masowe upadki indyków zaczęły się w III dekadzie grudnia, po zmianie zadawanej paszy, co uśpiło czujność hodowców. Mniemali, że winne są mikotoksyny. Weterynaria szybko pobrała do badań próbki pasz i padliny. Potwierdziła obecność wirusa w trzech sąsiednich fermach akurat na sylwestra.
W drobiowym zagłębiu
W pierwotnym ognisku padła cała obsada 12 tys. ptaków. Gmina Uścimów, starostwo powiatowe w Lubartowie, wojewoda lubelski i służby weterynaryjne musiały działać. Już tego samego dnia instytucje te przy ofiarnej pomocy Wojsk Obrony Terytorialnej, policji i straży pożarnej szczelnie zamknęły skażoną strefę w Uścimowie. Zatrzymały komunikację samochodów z zewnątrz, rozłożyły maty dezynfekcyjne. Utworzono strefy zapowietrzone o promieniu 3 km od ognisk i strefy zagrożone o promieniu 10 km. Gmina Uścimów to drobiowe zagłębie, głównie hodowli indyków, które są najbardziej wrażliwe na ten rodzaj zarazy.
Wojewódzki lekarz weterynarii w Lublinie Paweł Piotrowski przypuszcza, że do kurników mogły go przywlec dzikie ptaki blaszkodziobe: dzikie gęsi i kaczki. Podobną hipotezę stawia starosta lubartowski Ewa Zybała i wicestarosta Lucjan Mileszczyk. Wszyscy zgodnie twierdzą, że gmina ma wręcz nieszczęsne położenie – leży w otoczeniu licznych cieków wodnych: stawów, rzek i kanałów oraz jezior. Jezioro Maśluchowskie od najbliższych kurników oddalone jest zaledwie 200 m. Produkcja drobiu jest tu bardzo silnie skoncentrowana i zagęszczona, niektóre kurniki stoją niemal ściana w ścianę.
Winne dzikie ptactwo?
Ze względu na ciepłą zimę gęsi nie odleciały, razem z kaczkami całe ich stada kłębią się po jeziorze. U nich wirus występuje bezobjawowo. Nie były odstrzeliwane, stąd brak dowodów na tę teorię. Przesłanką jest padły jastrząb, odnaleziony 7 stycznia w lesie w okolicach Starego Uścimowa, a więc w epicentrum zarazy z identycznym rodzajem grypy.
Rozkładające się truchła ptaków wywożone były dopiero od 2 stycznia, szukano zakładów utylizacyjnych, organizowano transport, przeszkodził Nowy Rok. 2 stycznia w fermie 13 tys. perlic doliczono się 500 padnięć – ten gatunek ptaków na wirusa jest bardziej odporny, 4 i 5 stycznia wykryto dwa następne ogniska u indyków. Na skutek skoordynowanego przez lokalne władze szczelnego zamknięcia stref przez państwowe instytucje wirus nie poszedł dalej. – Od tamtej pory mamy spokój. Oby tak dalej – deklarują lubartowscy starostowie.
Prokuratura Okręgowa w Lublinie wszczęła dochodzenie w tej sprawie z urzędu. W strefach zagrożenia służby zagazowały i wywiozły do utylizacji wszystko ptactwo – łącznie 127 tys. sztuk.
Szacowanie szkód
Największy hodowca stracił 24 tys. indyków, na kwotę około 1 mln zł. Trwa szacowanie szkód i wyliczanie odszkodowań. Komisja składa się z trzech członków – dwóch pochodzi z gminy, zwykle są to rolnicy, zaś jednego wyznacza starosta i reprezentuje on powiatowego lekarza weterynarii. Za ptaki uśpione z nakazu powiatowego lekarza weterynarii wypłacane są odszkodowania, a za padłe sztuki tzw. zapomogi w wysokości 2/3 kwoty odszkodowania. Tutaj nikt nie ubezpiecza inwentarza z powodu wysokiego ryzyka, a więc bardzo kosztownych polis.
Najprościej szacuje się szkody przy pisklętach lub dorosłych ptakach. W pierwszym przypadku zwraca się koszty zakupu piskląt plus ich odchowu przez na przykład kilka dni. W drugim zaś kwotę odszkodowania stanowi cena rynkowa żywca.
– Najtrudniej jest przy wycenie ptactwa w połowie odchowu. Trudno wówczas oszacować koszty produkcji, bo do zakupu piskląt należy doliczyć nakłady na paszę, obsługę weterynaryjną i zakupy leków, robociznę, koszty prądu i ogrzewania – ocenia Gustaw Jędrejek, prezes Lubelskiej Izby Rolniczej. Przyznaje, że rodzą się wtedy spory. Przy wyliczaniu odszkodowania doliczana jest wartość wszelkich uszkodzonych podczas dezynfekcji kurników urządzeń, automatyki do zadawania paszy, elektroniki itp. Następnie powiatowy lekarz występuje do głównego lekarza weterynarii, podając konkretną kwotę do wypłaty. I tu jest problem, bo na pieniądze trzeba czekać, a hodowca ma zazwyczaj do spłaty raty kredytów. Może to trwać od kilku tygodni do nawet kilku miesięcy, a przez kilka miesięcy rolnik nie może prowadzić produkcji, bo co najmniej do marca ma trwać kwarantanna.
Koszty utylizacji
– Odszkodowanie nie przysługuje za utracone korzyści, a więc za to, że kurniki muszą co najmniej do marca być puste – dostrzega mankamenty w przepisach Jędrejek. W Uścimowie do utylizacji jest jeszcze około 1500 t ściółki i 900 t pasz. Tymczasem żywotność wirusa w nich wynosi kilka, kilkanaście dni – im wyższa temperatura, tym szybciej on zamiera.
– A może pod nadzorem weterynaryjnym zastosować np. miesięczną lub dłuższą kwarantannę, by nie ponosić bardzo wysokich kosztów ich utylizacji? – zastanawia się prezes, uzasadniając, że ten proces dla np. 34 tys. ptaków ogółem kosztuje budżet państwa 3 mln zł razem z utylizacją i odszkodowaniem. Paradoksalnie, największe szkody w tych stronach nie ponoszą ci, którym padło lub uśpiono ptactwo. Najbardziej cierpią producenci drobiu ze strefy zagrożonej (10 km od ogniska), gdzie nie wygaszono produkcji. Jędrejek podaje przykład producenta kurczaków, który umówiony był na dostawę do zakładów 30 tys. sztuk. Z badań laboratoryjnych i klinicznych wyszło, że partia jest zdrowa. Był uzgodniony transport i pracownicy do załadunku.
Pełne kurniki
– Zamiast odbioru drobiarz dostał telefon z zakładów, że rezygnują z odbioru żywca. Ubojnia albo się boi surowca ze strefy, albo na chłodno zbija cenę – dywaguje prezes LIR.
– Tamte strony będą miały wielkie problemy ze zbytem. Ubojnie będą się bały, że jednego dnia są badania, a drugiego odstawa. A nuż coś w międzyczasie wyskoczy? – potwierdza obawy Jędrejka wojewódzki lekarz. Dodaje, że niektóre sieci handlowe mają w umowach z ubojniami, że drób jest zdrowy i nie pochodzi ze strefy zapowietrzonej.
– Nie dziwię się postawie zakładów, że przeciągają skup. W biznesie nie ma sentymentów. Wykorzystają sytuację i za jakiś czas wezmą żywiec za pół ceny – uważa wicestarosta Lucjan Mileszczyk, który praktycznie zna się na branży, bo jeszcze 6 lat temu sam produkował rocznie 15–20 tys. indyków, dopóki nie przekazał gospodarstwa córce.
Utrzymywanie w kurnikach przerośniętych sztuk jest bardzo kosztowne. Szacuje się, że tygodniowy koszt paszy dla np. 30-tysięcznego stada indyków wynosi około 80 tys. zł, a w każdej chwili może dojść do zakażenia wirusem. Wystąpienie ptasiej grypy paradoksalnie jest dla hodowcy wybawieniem, bo za przymusową likwidację stada przysługuje pełne odszkodowanie w wysokości ceny rynkowej w ubojni.
Tymczasem nie chcą one żywca ze strefy, bo jego odbioru odmawiają zagraniczni odbiorcy i nasze sieci handlowe. Kto więc ma odebrać zdrowe, przerośnięte ptactwo? Hodowcy są zdesperowani, bo wpadają w coraz większą spiralę długów.
Wnioski na przyszłość
– Muszą być ubojnie z udziałem Skarbu Państwa, które odbierałyby żywiec ze skażonych stref, nie tylko drób, ale też tuczniki przy ASF czy bydło, bo może pojawić się np. choroba niebieskich języków – uważa prezes Jędrejek. Podobnego zdania jest lubartowskie starostwo. – W strefach zagrożenia wszystkie indyki powinny być już na samym wstępie wykupione przez ubojnię kontrolowaną przez państwo – uważa starosta Ewa Zybała. Doświadczona już w likwidowaniu wirusa w stadach podkreśla też, że w Polsce powinna być co najmniej jedna, najlepiej państwowa firma lub służba, która będzie doskonale przeszkolona i wyekwipowana do profesjonalnego radzenia sobie z tego rodzaju katastrofami. Muszą być też na miejscu zakłady utylizacyjne, by nie wlec wirusa po Polsce razem z padliną. W tym celu można przystosować spalarnie odpadów czy cementownie. as