StoryEditor

Justyna Jasińska, prezes PZPRZ: „Nie mamy nadprodukcji zbóż, mamy problem systemowy”

O wyzwaniach, jakie dla branży zbożowej niosą zmiany klimatyczne, polityka krajowa i europejska, a także o praktycznych decyzjach rolników w obliczu suszy, rynku i nowych upraw rozmawiamy z Justyną Jasińską, prezes Polskiego Związku producentów Roślin Zbożowych i właścicielką 120-hektarowego gospodarstwa.

15.12.2025., 14:30h

Wyzwania dla branży zbożowej 

Klimat się zmienił i są symulowane scenariusze czekających nas zmian pogodowych. Konferencja pt. "Wyzwania dla branży zbożowej wynikające ze zmian klimatycznych oraz polityki krajowej i Unii Europejskiej" zorganizowana 4–5 grudnia br. w Białce Tatrzańskiej przy dofinansowaniu z Funduszu Promocji Ziarna Zbóż i Przetworów Zbożowych pokazała wyraźnie, jakie mamy problemy. Te problemy są codziennością Justyny Jasińskiej, prezes zarządu Polskiego Związku Producentów Roślin Zbożowych, która też jest rolnikiem i z mężem Pawłem prowadzi 120-hektarowe gospodarstwo.

Rezygnacja z hodowli bydła mięsnego

Pani osobiste doświadczenia pokazują, z czym dziś mierzą się producenci zbóż. Wiem, że zrezygnowała Pani z hodowli bydła mięsnego. Dlaczego?

Jeszcze kilka lat temu nasze gospodarstwo wyglądało zupełnie inaczej. Równolegle z uprawą roślin prowadziliśmy chów i hodowlę bydła mięsnego rasy aubrak. Mieliśmy ponad 200 sztuk – krowy mamki, młodzież w odchowie, pełen cykl. To była poważna gałąź działalności. Zrezygnowaliśmy z niej nie dlatego, że nie widzieliśmy sensu w hodowli, tylko z twardych powodów ekonomicznych. Najpierw przyszedł mocny spadek cen w latach 2017–2018, a później upadł odbiorca, który nie zapłacił nam za duże stado oddane na rzeź. To są sytuacje, które naprawdę zmieniają kierunek gospodarstwa. Dziś wspólnie z mężem zajmujemy się wyłącznie produkcją roślinną.

image
Justyna Jasińska, prezes zarządu Polskiego Związku Producentów Roślin Zbożowych o własnym gospodarstwie, zmianach klimatu, wodzie i chaosie na rynku zbóż
FOTO: Marek Kalinowski

Zyski z uprawy słonecznika

Co dominuje w strukturze upraw i jak to się zmieniało w ostatnich latach?

Obecnie uprawiamy trzy główne gatunki: kukurydzę, pszenicę i od tego roku po raz pierwszy słonecznik. Areał dzielimy mniej więcej po jednej trzeciej, po czterdzieści kilka hektarów na każdą uprawę. Słonecznik to dla nas nowość – decyzja zapadła bardzo szybko, właściwie w marcu br., kiedy pojawiła się możliwość dołączenia do grupy i kontraktu z lokalną firmą. Weszliśmy od razu w 41 hektary. Plon na poziomie około 3,3 tony z hektara, przy bardzo późnym, listopadowym zbiorze, jak na pierwszy rok i pośpiech organizacyjny, oceniam jako dobry. Smutne jest natomiast to, że przy obecnych realiach rynkowych to właśnie słonecznik jako jedyny w tym roku domknął nam się ekonomicznie.

Równocześnie kilka lat temu zrezygnowaliśmy z rzepaku. Powód był prozaiczny: mnogość i kosztowność zabiegów. Przy niestabilnych cenach i wysokich nakładach to się po prostu przestało nam opłacać. Zamiast rzepaku zwiększyliśmy areał kukurydzy na ziarno, bo mamy w okolicy stabilnego odbiorcę, który przyjmuje surowiec na mokro, więc nie musimy inwestować we własną suszarnię.

Uprawa pasowa kukurydzy dała efekty

Gospodarujecie w powiecie kutnowskim, w tzw. pasie suszy. Jak ten lokalny kontekst wpływa na technologię i podejmowane decyzje?

Nasz region kiedyś słynął z produkcji materiału siewnego roślin rolniczych i warzywniczych. Dziś kojarzy się głównie z deficytem wody. Jesteśmy w centralnej Polsce, w pasie suszy, gdzie każdy opad ma znaczenie. To determinuje praktycznie wszystko, od doboru odmian po sposób uprawy.

Od 4–5 lat konsekwentnie przeszliśmy na uprawę bezorkową i pasową. Nie mamy do tego własnych maszyn, korzystamy z usług. Inwestowanie w kombajn wart ponad milion złotych czy kompletny zestaw do siewu pasowego i z mocnym ciągnikiem  za kilkaset tysięcy złotych nie ma ekonomicznego sensu. Zlecanie usług pozwala nam korzystać z nowoczesnej technologii bez ryzyka kredytowego i kosztów amortyzacji.

Ale tu nie chodzi tylko o rachunek finansowy. W naszych warunkach każdy głębszy zabieg uprawowy oznacza utratę wody i próchnicy. Zależało nam na tym, żeby jak najmniej ingerować w glebę, zachować strukturę i resztki pożniwne na powierzchni. Już w pierwszym roku uprawy pasowej mieliśmy bardzo czytelne porównanie: nasza kukurydza, zasiana w zasadzie w „surowy grunt”, w okresie suszy wyraźnie odróżniała się na plus od pól sąsiednich, zarówno wizualnie, jak i w plonie. To był ten moment, kiedy uwierzyliśmy, że uproszczenia w pasie suszy to nie jest moda, tylko konieczność. Nie mamy już obornika i dlatego siejemy międzyplony, stosujemy efektywne mikroorganizmy, różnego rodzaju preparaty poprawiające żyzność i zdrowotność gleby. To dla nas jedyna realna droga odbudowy materii organicznej.

Systemowe podejście do rolnictwa jest niezbędne

Dużo mówi się dziś o retencji wody. Co w tym obszarze, z Pani perspektywy, najbardziej szwankuje na poziomie państwa?

– Najkrócej mówiąc – brak spójnej, odgórnej strategii. Kilka lat temu przygotowałam bardzo obszerną diagnozę gospodarowania wodami w powiecie kutnowskim. Z tej pracy jasno wynikało, jak wiele się zmieniło: rzeki wyprostowane, meandry zlikwidowane, sieć melioracyjna podporządkowana szybkiemu odprowadzaniu wody. Dziś trzeba wrócić do projektowania systemów zatrzymywania wody w krajobrazie.

Rolnik może sobie wykopać mały staw, oczko wodne, postawić zastawkę – oczywiście po uzgodnieniu z sąsiadami, co bywa trudne. Nie ma jednak planu, który w skali regionu i kraju wskazywałby, gdzie warto odtwarzać rozlewiska, a gdzie koncentrować intensywną produkcję. Bez systemowego podejścia rolnictwo w takich powiatach jak mój będzie traciło.

"Nadprodukcja" zbóż to problem państwa

Przejdźmy do organizacji rynku zbóż. Na konferencji wracał temat rzekomej "nadprodukcji" zbóż w Polsce. Jak Pani to widzi jako rolniczka i prezes związku?

– Od lat powtarzam, że nie zgadzam się z tezą o "nadprodukcji". My mamy dobrą, stabilną produkcję, a nie nadprodukcję. Polska ma wyrównany potencjał, coraz lepsze gospodarstwa, wysokie kwalifikacje rolników i niezły park maszynowy. Problem leży po stronie państwa – brakuje strategii, jak te nadwyżki w dobrych sezonach zagospodarować. Jako PZPRZ liczyliśmy, że tę rolę przejmie Krajowa Grupa Spożywcza z przyzwoitą, istniejącą już bazą magazynową ELEWARR-ów.

Uważam, że mamy zbyt słabe przetwórstwo i zanikającą hodowlę trzody, która naturalnie zużywała część zboża. Brakuje nam własnego, państwowego portu zbożowego z prawdziwego zdarzenia i nowoczesnej infrastruktury kolejowej, która pozwoliłaby rolnikom z różnych regionów na równych warunkach dostarczać surowiec do państwowego portu zbożowego z bazą magazynową. Na to nakłada się bardzo silne lobby pośredników i punktów skupu, które mają kapitał i wpływy oraz, z drugiej strony, rozdrobnione lobby rolników podzielonych między różne organizacje. W efekcie rolnik jest silny w produkcji, ale słaby przy stole, gdzie podejmuje się decyzje.

Polska nie jest gotowa na umowy handlowe

W tle są też kwestie polityki UE. Ukraina, umowa Mercosur, Zielony Ład. Czy to są realne zagrożenia dla producentów zbóż?

– W skali globalnej popyt na żywność i pasze będzie rósł – wiemy, że w ciągu najbliższej dekady przybędzie kolejny miliard ludzi. Z tej perspektywy sama obecność Ukrainy na rynku czy kraje Mercosur nie muszą być zagrożeniem, to może być także szansa. Problem polega na tym, że Polska nie jest na to przygotowana – nie mamy infrastruktury, portu, spójnej polityki eksportowej.

Jeśli dopuszczamy szeroko zboże spoza Unii, a jednocześnie nie dbamy o konkurencyjność własnych producentów – choćby poprzez dostęp do tańszych środków produkcji, nawozów czy energii – to rzeczywiście staje się to zagrożeniem dla polskich gospodarstw. Dlatego tak ważne jest, by równolegle z decyzjami na poziomie UE budować krajową strategię rolną, a nie tylko reagować na doraźnie kryzysy.

"Producent zbóż jest najsłabszym ogniwem rynku"

Co w tym wszystkim może realnie zrobić PZPRZ? Jakie są namacalne efekty dotychczasowych działań i priorytety na przyszłość?

– Związek ma już za sobą kilka konkretnych sukcesów, jeszcze sprzed mojej kadencji: dopłaty do materiału siewnego, dopłaty do paliwa, wsparcie inwestycji w magazyny zbożowe. To są narzędzia, które pomagają rolnikom poprawić efektywność i stabilność produkcji. Równocześnie musimy uczciwie powiedzieć, czego nie udało się osiągnąć: od lat postulujemy o budowę państwowego portu zbożowego z bazą magazynową i rozwój infrastruktury kolejowej, bo bez tego różnice cen między regionami i przewaga największych podmiotów handlowych będą się tylko pogłębiać.

Konferencja, na której jesteśmy, nie była celem samym w sobie. Chodziło o to, by wspólnie – rolnicy, naukowcy, doradcy, administracja – zdiagnozować problemy i wypracować wnioski, z którymi można pójść dalej, do rządu i parlamentu. Bez silnego, wspólnego lobby branżowego trudno będzie zmienić system, w którym producent zbóż jest najsłabszym ogniwem rynku, mimo że bez niego cała reszta nie ma racji bytu.

Rolniczka zwolenniczką ubezpieczeń powszechnych

Jednym z wątków konferencji były ubezpieczenia upraw. Czy widzi Pani szansę na powszechny system, który faktycznie lepiej chroniłby rolników?

– Tak, jestem zwolenniczką powszechnych ubezpieczeń. Ale pod jednym warunkiem – muszą być dostępne cenowo. Dziś wielu rolników boi się, że to będzie po prostu kolejny przymusowy wydatek. Z drugiej strony, widzimy, jak częste i dotkliwe są klęski – susze, powodzie, przymrozki, gradobicia. System, w którym część rolników ubezpiecza się wybiórczo, a reszta liczy na pomoc państwa po fakcie, jest niesprawiedliwy.

Docelowo wyobrażam sobie rozwiązanie, w którym wszyscy rolnicy płacą relatywnie niską składkę od hektara, a powstająca w skali kraju pula środków jest mądrze inwestowana i zabezpieczana na lata, kiedy przyjdzie prawdziwa klęska. Ważne jest też odejście od traktowania rolnika jak kierowcy samochodu – dziś po wypłacie odszkodowania za szkodę firma bardzo często winduje składkę, jakby ryzyko było "przypisane" do konkretnej osoby. Tymczasem każda kampania wegetacyjna jest nową historią, zależną od pogody, a nie od tego, czy ktoś miał szkodę rok wcześniej. Ubezpieczenia mają stabilizować sytuację gospodarstw, a nie dodatkowo je karać.

image
FOTO:

Co chciałaby Pani, żeby zostało w głowach rolników po tej konferencji i naszej rozmowie?

– Przede wszystkim świadomość, że wyzwania, z którymi się mierzymy – klimatyczne, wodne, rynkowe, polityczne i ubezpieczeniowe – są ze sobą powiązane. Nie wystarczy poprawić jeden element. Potrzebujemy strategii państwa dla rolnictwa, ale też większej odpowiedzialności i współpracy po stronie samych rolników. Konferencja ma być zaczynem szerzej zakrojonego dialogu. Jeśli jako producenci zbóż nie zaczniemy mówić jednym, mocnym głosem, to inni nadal będą decydować za nas – i o nas – przy stole, przy którym nas nie ma. A na to, przy tym potencjale polskiego rolnictwa, po prostu nie powinniśmy się godzić.

Dziękuję za rozmowę

Marek Kalinowski

 

Marek Kalinowski
Autor Artykułu:Marek Kalinowski

Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Poradnika Rolniczego” i szef działu „agroporady”.

Pozostałe artykuły tego autora
Masz pytanie lub temat?Napisz do autora
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ
15. grudzień 2025 17:01