Afrykański pomór świń (ASF) od lat paraliżuje polską hodowlę trzody chlewnej. Wirus, który w 2016 r. dotarł do gospodarstwa Aliny i Stanisława Ojdanów z Podlasia, zmienił życie wielu rolników.
– Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak szybko rozprzestrzenia się ta choroba. Już wtedy apelowaliśmy do Ministerstwa Rolnictwa o redukcję populacji dzików – wspomina rolniczka.
Według danych, do 2024 roku walka z ASF kosztowała Polskę ponad 1,37 miliarda złotych. Ojdana podkreśla, że nawet najlepsza bioasekuracja nie daje pełnej ochrony.
– Dziś już nie walczymy z wirusem, tylko uczymy się z nim żyć – mówi.
Rolnicy ze stref ASF muszą prowadzić tzw. biologiczne plany bezpieczeństwa i mierzyć się z niższymi cenami skupu. Do tego dochodzi ogromna biurokracja. – Żadna inna branża nie ma tylu formalności, co producenci świń. To powoduje, że wielu z nich rezygnuje – dodaje.
Brakuje systemowych rozwiązań dla producentów świń
Ojdana zwraca uwagę, że ASF nie jest formalnie uznany za chorobę zwalczaną z urzędu w sposób gwarantujący pełne odszkodowania. – Rolnicy powinni otrzymywać rekompensaty w 100%, a nie być karani odmową za drobne uchybienia – tłumaczy.
Z danych branżowych wynika, że liczba gospodarstw utrzymujących świnie spadła z 245 tys. w 2015 roku do zaledwie 45 tys. obecnie. – Nie ma drugiej takiej branży, która by się tak szybko skurczyła – zauważa hodowczyni. Dodaje, że utrudnione procedury budowlane i środowiskowe blokują rozwój gospodarstw i modernizację chlewni.
Żubry i biurokracja – podwójne wyzwanie na Podlasiu
Podlaskie gospodarstwa mierzą się z problemami nie tylko od strony administracji czy chorób. Coraz częściej na pola wchodzą... żubry.
– W tym roku pojawiły się już w październiku, wcześniej przychodziły dopiero zimą. Są ich setki, a każdy zjada 20–30 kg paszy dziennie – tłumaczy Ojdana.
Rodzina zaproponowała Białowieskiemu Parkowi Narodowemu, by dokarmiać żubry bliżej lasu, by nie wychodziły na pola, jednak na razie to rolnicy ponoszą straty.
Rolnicy chcą zmian – szybciej, prościej, sprawiedliwiej
Zdaniem rolniczki, wieś powinna być traktowana jako strategiczny obszar produkcji żywności i bezpieczeństwa narodowego. Obecne przepisy wydłużają procesy inwestycyjne, a udział strony społecznej w postępowaniach blokuje wiele inwestycji.
– Nie może być tak, że ktoś z miasta blokuje budowę chlewni, a później w sklepie szuka polskiego mięsa – mówi Ojdana. Postuluje też zwiększenie dopuszczalnej liczby DJP z 40 do 350, jak w innych krajach UE, co uprościłoby procedury i pozwoliło rozwijać produkcję.
Brak opłacalności i brak młodych chętnych
Choć w gospodarstwie Ojdanów pracuje już syn Hubert, nawet on miał moment zwątpienia po doświadczeniach z ASF.
– Chciał zostać przy roślinach, ale po modernizacji chlewni i spadku opłacalności zbóż wrócił do świń – opowiada Alina.
Dziś jednak cena tucznika spadła do 5,50 zł/kg, a koszt zakupu warchlaka to nawet 280 zł. – Jak nie masz z czego dołożyć, to zwijasz hodowlę – mówi wprost.
Technologia i ludzie – mocne strony gospodarstwa
Mimo trudności rodzina utrzymuje nowoczesną produkcję. W chlewni pracuje system płynnego żywienia WEDA, a lochy rasy Topigs Norsvin rodzą średnio 15 prosiąt. W gospodarstwie zatrudnionych jest sześć osób, głównie kobiet.
– To trudna praca, wymaga empatii i precyzji. Staramy się, by dzień pracy trwał 8 godzin, bo dobry pracownik musi być wypoczęty – podkreśla Ojdana i dodaje, że ASF, żubry i biurokracja tworzą dla hodowców świń w Polsce wyjątkowo trudne warunki. Choć technologia i doświadczenie pomagają utrzymać wysoką jakość produkcji, bez realnych zmian systemowych i wsparcia państwa trudno mówić o odbudowie krajowego pogłowia trzody.
Więcej informacji znajdziesz w listopadowym wydaniu top świnie.
Ten artykuł pochodzi z wydania 11/2025
czytaj więcej
