Rynek zalany towarem z Ukrainy
Decyzja Rady Unii Europejskiej o przedłużeniu liberalizacji handlu z Ukrainą była dla rolników ciosem, choć – jak mówi Stanisław Barna – nikt nie spodziewał się, że to stanie się tak szybko. Ukraina otrzymała zielone światło na wejście do wspólnego rynku praktycznie bez żadnych ograniczeń.
– To jest umowa bardzo krzywdząca dla nas, Polaków, bo jako państwo tzw. przyfrontowe jesteśmy pierwsi w kolejce do strat i chyba najwięcej stracimy na tej umowie i nie tylko na tej, bo też na umowach z Mercosurem, Meksykiem, USA, Indiami i Bóg wie z kim jeszcze. Trzeba sobie jasno powiedzieć. Rynek jest już zalany towarami z Ukrainy, która wchodzi na nasz rynek bez żadnego okresu przejściowego, bez standardów produkcji, a my musieliśmy czekać 10 lat, by otrzymać takie same prawa, jak rolnicy w starej Unii. Choć wydaje mi się, że do dziś ich nie mamy.
Barna nie wierzy, by Polska mogła konkurować z tanim towarem z Ukrainy czy krajów Mercosuru. Jego zdaniem za spadkiem cen płodów rolnych nie stoi żadne „nadmierne plonowanie”, tylko import. – Papryka w sklepie kosztuje dwanaście złotych, a rolnik dostaje pięćdziesiąt groszy. Ziemniaki po 25 groszy, w sklepie trzy złote. Tak wygląda ta nasza nadprodukcja – dodaje.
Faktem jest, że polscy rolnicy produkują dużo żywności, ale przecież jest zapotrzebowanie na tę żywność na świecie. Nasz rozmówca przypomina, że rolnicy od dawna apelowali do rządu i do Komisji Europejskiej, by wzmocnić eksport produktów rolnych z UE do głodującej Afryki. Nikt nie wysłuchał tych postulatów.
– Pan komisarz Wojciechowski odpowiadał, że w Afryce nie ma odpowiedniej infrastruktury, żeby móc tam składować produkty rolne z Unii. Ale nie miał żadnej odpowiedzi na argument, żeby w takim razie bogate kraje Unii, tak troszczące się o Afrykanów, zainwestowały tam w magazyny, chłodnie. Wygląda na to, że nikomu na tym nie zależy, żeby w XXI wieku ludzie nie głodowali nigdzie na świecie.
Rolnik sam młyna nie postawi
Interesy wielkich koncernów i obojętność polityków sprawiają, że polską żywność nie tylko trudno obecnie wyeksportować, ale też prawie niemożliwe jest sprzedać ją na rynku krajowym – przynajmniej po uczciwej cenie. Barna upatruje przyczyny tej sytuacji w decyzjach politycznych podejmowanych w Polsce od roku 1989.
– Po 1989 roku sprzedaliśmy, a nawet rozdaliśmy przemysł przetwórczy. Masarnie, mleczarnie, młyny, GS-y, punkty skupu – wszystko zniknęło. W mojej okolicy nie ma nawet piekarni. Przecież rolnik sam mleczarni czy młyna nie postawi. Nie mamy na to pieniędzy – stwierdza Barna.
Przypomina dawną inicjatywę byłego ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego, czyli pomysł polskiej sieci dużych sklepów detalicznych. Obecnie ten pomysł podchwycił nowy minister rolnictwa Stefan Krajewski. Czy jednak taka sieć ma szansę powstać?
– Miała to zrobić Krajowa Grupa Spożywcza, nie zrobiła. Teraz minister Krajewski, za posłem Sawickim, mówi o przejęciu Carrefoura. To byłby dobry pomysł, pytanie tylko, czy nie jest na to za późno. Ale właśnie od takich rzeczy powinno się zacząć, państwo powinno mieć możliwość sprzedawania polskich produktów rolnych, bo rolnictwo to nie jest produkcja szczoteczek do zębów, tylko sektor strategicznie ważny dla bezpieczeństwa państwa.
Rolnicy nie potrafią działać razem
Samo istnienie polskiej sieci sklepów nie wystarczy, jeśli nie będzie zorganizowanych dostaw dużej ilości jednorodnych produktów do tej sieci. A takie dostawy mogą zapewnić tylko duże organizacje producentów lub spółdzielnie. Same w sobie mogłyby też mieć większe szanse na sprostanie konkurencji z Ukrainy - problem w tym, że polscy rolnicy nie chcą się organizować.
– Z tym jest u nas bardzo ciężko. Nie potrafimy się ze sobą dogadać, taki mamy charakter jako naród i chyba tego nie zmienimy. Niby mamy wspólny cel, bo przecież, czy mówimy o opłacalności, czy o rynkach zbytu, czy niższych kosztach, chodzi nam o jedno – o nasze gospodarstwa. A jednak nie potrafimy się zjednoczyć, żeby do Ministerstwa Rolnictwa czy Kancelarii Prezydenta przyjść nie w osiemdziesięciu czy stukilkudziesięciu, tylko w kilku. A potem mamy pretensję, że minister nie może niczego ustalić z taką ilością rolników.
Ale nie tylko brak wspólnego głosu rolników jest problemem - także to, że nawet sensowne propozycje rozwiązań nie znajdują odzewu w Ministerstwie Rolnictwa.
– OOPR przedstawił ostatnio 22 konkretne postulaty i rozwiązania problemów. I co? I nic - cisza, minister się nie odzywa. Zobaczymy, w czwartek 16 października mamy spotkanie w Ministerstwie, może coś z niego wyniknie. Chyba, że będzie jak po spotkaniu w Kancelarii Prezydenta we wrześniu - czyli nic. Niby ustalono, że mamy działać wspólnie, spotykać się, ale jak na razie nie spotykamy się i nie działamy. A czas ucieka, właściwie już go nie mamy na czekanie.
Ekologia nie rozwiąże problemów rolnictwa
Skoro nie ma eksportu ani pomocy instytucjonalnej, co w takim razie może zrobić polski rolnik, właściciel gospodarstwa rodzinnego, żeby nie drżeć wobec presji importu produktów rolnych z Ukrainy? Może rozwiązaniem jest, promowane przez komisarza ds. rolnictwa Christophe‘a Hansena rolnictwo ekologiczne, którego nie prowadzą ukraińskie agroholdingi?
W ocenie Stanisława Barny i ten model prowadzenia gospodarstwa nie jest wyjściem z sytuacji.
– Moim przyjacielem jest właściciel 30-hektarowego gospodarstwa ekologicznego. Ma warzywa, zboże, wszystko bez oprysków chemicznych, nawozów sztucznych, tylko obornik, siarczan miedzi itp. Żywność najwyższej jakości, zbierana ręcznie - i to jest właśnie szkopuł, bo na robociznę idzie 100 tys. miesięcznie. I nie ma możliwości, żeby te koszty zmniejszyć.
Barna przyznaje jednak, że paradoksalnie największym problemem gospodarstw konwencjonalnych jest to, co miało przynieść stabilne, wysokie zyski - czyli wyspecjalizowanie się w jednym typie produkcji, np. roślinnej.
– Kiedyś na wsi każdy miał krowę, świnię, kawałek pola i wszystko się bilansowało. Potem weszliśmy do Unii i zaczęto nas przekonywać, że większy plon to większy zysk. A żeby mieć większy plon, trzeba zrobić oprysk na to, na tamto, wysiać takie nawozy, inne nawozy, kupić inny traktor, bo stary się nie nadawał. Tak zrobiono z nas odbiorców chemii, maszyn i kredytów. Ojciec miał trzy tony rzepaku z hektara, pszenicę pryskał tylko jednym środkiem, i żył z tego. Dziś mamy pięć ton, a pieniędzy mniej. To czy naprawdę potrzebne nam były te większe plony? – pyta.
Rolnictwo w ślepym zaułku
Uzależnienie produkcji od nawozów sztucznych zwiększa koszty i ryzyko działalności gospodarczej. Dowodem jest pamiętny czas, gdy minister Kowalczyk przekonywał, że rolnicy mogą wstrzymać się ze sprzedażą zbóż, natomiast powinni kupować nawozy - bo i zboża i nawozy później zdrożeją.
– Bałem się, że nie będę miał nawozów na pierwszą dawkę na przednówku, posłuchałem pana ministra i kupiłem nawozy - po 5 tys. za tonę. Potem zboże zamiast zdrożeć staniało o połowę, a ja, żeby kupić kolejny samochód nawozu, musiałem sprzedać 6 samochodów pszenicy. Do dziś nie mogę odrobić tych strat.
Problemem w kupnie nawozów jest to, że rolnik, nawet duży, nie może kupić ich samodzielnie od producenta - a dystrybutor podnosi cenę o swoją marżę. Gdyby nie ta przeszkoda, nawozy mogłyby być tańsze. Barna z zainteresowaniem przygląda się inicjatywie swojego znajomego, który, między innymi w internecie, zorganizował bardzo dużą grupę rolników, by wspólnie kupić nawozy bezpośrednio od producenta, negocjując cenę.
– To świetny pomysł, bo pozwala choć trochę zaoszczędzić. Kiedyś też próbowaliśmy to robić wspólnie ze znajomymi - fakt, że było nas znacznie mniej i ilość, którą chcieliśmy kupić, była znacznie mniejsza, ale to KGS, polska firma przecież, odmówiła nam. A potem wszyscy są zdziwieni, że Zakłady Azotowe mają problemy finansowe. Ja staram się kupować polskie nawozy, bo są najlepsze na świecie, ale na rynku można kupić tańsze.
Perspektywy polskiego rolnictwa nie są dobre, i Stanisław Barna też ich nie widzi. Import z Ukrainy, Mercosur, Indii, Meksyku, USA - tyle wystarczy, by do końca pogrążyć polskie gospodarstwa rolne. Na pytanie, czy rolnicy mają jakiś pomysł, co robić, nasz rozmówca odpowiada szczerze - nie wiem:
– Sam już się nad tym zastanawiam, czy musi dojść do jakiegoś rozlewu krwi, żeby decydenci oprzytomnieli? Przecież nasze gospodarstwa to nie jest jakiś tam czyjś biznes, to nasze dziedzictwo, nieraz z dziada pradziada, nasze majątki, nasze rodziny, nasza przyszłość. Moi rodzice oboje pochodzili ze wsi, jak gospodarzę od lat 90-tych, moje dwie córki też powoli wchodzą w gospodarstwo. My nie damy sobie tego tak po prostu wydrzeć, żeby ktoś nas najpierw doprowadził do ruiny, a potem wykupił. Nie damy zniszczyć naszych gospodarstw.
rozmawiał: Albert Katana
